Ludwik Perney – miło nam

(archives)

Raport – popękał asfalt

– Ludwik Perney

Dziadku, niedobrze – znów zrobiłem się senny
podczas rodzinnego święta, a po przebudzeniu
wiem, jak to jest zabijać; znam strach, decyzje
i pośpiech, żeby zdążyć, zanim ktoś zabije mnie.

Niedobrze. Na płycie naszego grobowca obok imion,
z którymi już dawno się oswoiłem, pojawiły się nowe.
Nie licują z żadną opowieścią, rodzinną anegdotą,
a wszyscy wokół zachowują się, jakby to było normalne.

Dobrze, dziadku, przejdę do klasztornego ogrodu;
tam łatwiej ochłonąć ze zdumienia, a nawet gniewu.
Pamiętam twojego przyjaciela – księdza z domu obok.
Dobrze znał rodzinę, ale nie spotkam go, on też umarł.

Niedobrze, między cmentarzem a ogrodem salezjanów
popękał asfalt. Potknąłem się. Bliscy znów zerkają
na mnie z niesmakiem. Udam znudzenie, a ty pokaż,
jak się przerzuca przez ramię ciała nabite na bagnet.

Globalne ocieplenie

– Ludwik Perney

Wracam, zupełnie jakby to miasteczko było miejscem zbrodni,
jakbym chciał spotkać przestępcę doglądającego swoich dzieł.
Pamiętam tylko jedną zimę, kiedy mogłem przejść na drugi brzeg
– kilkaset metrów po lodzie. Mówiłeś, że takie zimy bywały częściej,

że nawet sanie zaprzężone w konie przejeżdżały po krze na uroczystości
w klasztorze. To było jednak tak dawno – nie znalazłem koni ani sań
na żadnym ze starych zdjęć. Na strychu stoi niewielki taboret z płozami.
Podobno na nim jeździłeś na wyspę. Wciąż nie rozumiem – po co?

Opowiadałeś o przejmująco głośnych trzaskach, kiedy pękały kry
wiosną, o wybuchach na rzece, gdy saperzy rozsadzali lód, żeby
nie zniszczył mostu w Wyszogrodzie – gdy po nim przejeżdżaliśmy,
słuchałem jak sczerniałe deski trzaskają pod ciężarem samochodu.

W ogromne powodzie wierzę, choć nie bez trudu. Wisła dziś płynie
tak spokojnie. Widziałem ślady na ogrodzeniach, murach budynków
stojących siedem metrów nad rzeką. Linia zaznaczona przez żywioł.

Kiedyś jeszcze przejdę na drugą stronę, dziadku. Zdarzają się czasem
mroźniejsze zimy. Już wiem – jeździłeś na taborecie, bo brzydził cię
brudny wychodek – wolałeś ciszę i spokój. Coraz częściej czuję to samo.

Leonidy

– Ludwik Perney

Wiatr przesuwa liście na podwórku,
rzeka akompaniuje. Jest coraz chłodniej.
Zza drzwi letniaka cicho brzęczy radio:
w tę noc spadnie deszcz meteorytów.

Cisza jak ta, gdy otworzyły się i zamknęły drzwi
– babcia jest już blisko – powiedział wtedy ojciec
i karawan przybył za kwadrans.

Korniki skrobały, a ja wstydziłem się
-choroba zmieniła babcię tak bardzo,
że nie potrafiłem przestać się jej bać.

Zaczyna się – gwiazdy spadają
jedna za drugą, a ja nie mam życzeń.

Benzyna na kartki

– Ludwik Perney

Wiesz, zmieniasz się w chłopaka, gdy wpatrujesz się
w arkusze zapisane drobno aż po krawędzie – w słowa
o twoich braciach i siostrach, ich pralkach i lodówkach.

Gdy umrzesz, dostanę listy od Marianny – jej skargi
na zdrowie, opisy sporów o podział ojcowizny,
marzenia o skierowaniu na wyjazd do sanatorium.

Póki co błyszczą ci oczy, chłopaku – jedziesz syreną bosto
osiemdziesiąt kilometrów na godzinę – każdy litr benzyny
zakupiony na kartki – maliny już dojrzały, czas na zbiory.

Ludwik Perney – miło nam

– Ludwik Perney

Ojciec opowiadał, że Ludwik wydał wyrok
i go wykonał: zdrajca puszczał zajączki
do samolotów przelatujących nad Wyszogrodem.

Więc dziadku, drewniany most zniszczyły kry
– ścięły filary, jak ty głowę po wojennym sądzie.
Już wtedy byliśmy razem; jeździliśmy konno,
z szabelką w naszej dłoni. Ściąłem cię szybko
– kilka lat przed moim narodzeniem;
Ludwik mam po tobie.

Marianna była silna, wierzyła w pracę
i porządek. Potrafiła okazywać miłość
surowym spojrzeniem. Mama do dziś
trzyma jej gorzkie listy.

Pamiętam smak kawy zbożowej:
popijaliśmy nią kanapki
chroniąc się przed skwarem
pod orzechem na malinowym polu.
Walczyłaś babciu. Nie pozwalałem ci jeść,
rozlałem żółć, skóra przyległa do kości
– polubiłem cię; tuż przed końcem nakarmiłem
rosołem z kury. Twoje panieńskie było Perney.

Jestem włókniakiem – kawałkiem bezkształtnej tkanki
tuż za rąbkiem naszej koszulki. Rozpoznał mnie lekarz,
zmierzył centymetrem. Tym razem mam trzydzieści trzy lata
– za mało, by się zezłościć.

poezja, wiersze, proza, wydawnictwo literackie